Jak to się robi w Holandii

autor: dr Radosław Kossakowski

To był wspaniały mecz. Po spotkaniu pełnym emocji, FC Twente Enschede zdobyło Puchar Holandii pokonując w finale Ajax Amsterdam 3:2. Ale nie tylko poziom sportowy wzbudzał zazdrość polskiego kibica. Okazało się bowiem, że Holendrzy świetnie radzą sobie z wizytą 30 tysięcy kibiców przyjezdnych bez rozsiewania paniki i zamykania stadionów.

Mecz finałowy odbył się w Rotterdamie. Stadion Feyenoordu, na którym był rozgrywany – De Kuip – może pomieścić 40 tysięcy osób (ze względów bezpieczeństwa zmniejszona z 51 000 – przyp. red.). Z danych, które uzyskaliśmy wynikało, że na meczu zjawiło się 17,5 tysiąca kibiców Twente, 12,5 z Ajaksu, a reszta, około 10 tysięcy, została w dyspozycji kibiców miejscowych.

Na stadionie mieli się znaleźć kibice trzech nie przepadających za sobą (mówiąc eufemistycznie) drużyn. A zatem mecz o zdecydowanie podwyższonym poziomie ryzyka. I co? Nic. Wszystko poszło sprawnie i bez kłopotów. Jak to się robi?

Wesoły autobus z Enschede

Nasza wizyta na meczu była związana z badaniami kibiców, które prowadzimy w ramach grantu badawczego przyznanego przez Narodowe Centrum Nauki. Badamy kibiców holenderskich i polskich, w ramach tzw. obserwacji uczestniczącej, a także prowadząc wywiady z kibicami. Z kibicami Twente poznaliśmy się już wcześniej. Dzięki temu udało nam się załatwić bilety na finał. Nie mogliśmy oczywiście pojechać pod stadion Feyenoordu ot, tak sobie. Musieliśmy podróżować w sposób zorganizowany razem z kibicami Twente, bo takie są procedury. Mecz był o 18, a już przed 11 stawiliśmy się w miejscu, w którym stał niegdyś Deikman Stadium – stary stadion Twente, który został niedawno zastąpiony przez nowy, nowoczesny obiekt De Grolsch Veste. Pierwszy nosił nazwę piłkarza – legendy, drugi zaś został „obrandowany” logiem sponsora klubu. Co jest – naszym zdaniem – wyznacznikiem przemian współczesnej piłki nożnej, czy sportu w ogóle.

Trudno powiedzieć, ile dokładnie autobusów z kibicami Twente zmobilizowano na wyjazd. Wszystkie miały swoje numery, a największy jaki wiedzieliśmy to 247. Ale musiało ich być znacznie więcej. Nam przypadły miejsca z kibicami, których trudno nazwać „grzecznymi, potulnymi piknikami” („Piknik” to określenie kibica – konsumenta, który na stadionie oczekuje spokojnej atmosfery, niezakłóconej przez spontanicznie zachowujących się „ultrasów”). Byli to przedstawiciele tzw. grupy Vak-P („wejście P”), czyli fani, którzy robią oprawę meczową: są najgłośniejsi, tworzą flagi, emblematy. Przede wszystkim tworzą coś w rodzaju „tożsamości” kibiców Twente. Większość z nich ma tatuaże z logo czy nazwą klubu (upalna pogoda sprzyjała ich odsłanianiu). Rodzaj „totemicznego” symbolu, który jest wyrazem poświęcenia dla klubu.

Z pewnością nie była to podróż popijających kawę z termosu kibiców. Długą podróż kibice z sektora Vak-P umilali sobie piwem, a także słuchaniem głośnej muzyki techno. Niektóre utwory były specyficznymi „hymnami” ich ekipy. Zostały nagrane specjalnie przez i dla kibiców holenderskiej drużyny. Wydaje się, że rytmiczna, iście wojskowa muzyka jest rodzajem dźwiękowego zaklęcia, które wzywało wszystkich członków plemienia kibiców do aktywności. Być może właśnie tacy kibice są rodzajem plemienia, czy raczej „neoplemienia”, które w czasach konsumpcji, hedonizmu i szybkich zmian obyczajowych, odwołują się do – nieco anachronicznych w formie – wartości. Przywoływanych w dniu „święta”, jakim jest cotygodniowy mecz. To w czasie meczu kibice zdają się zawieszać codzienny banalny czas swej egzystencji na czas odświętny, w którym tworzą właśnie coś w rodzaju plemiennej wspólnoty.

W innych autokarach mieliśmy do czynienia z całym przekrojem społecznym: starsi, młodsi, kobiety, mężczyźni, dzieci. To już norma, że każdy może zaangażować się w wyjazd na mecz. Nie musi się bowiem obawiać, że grupa chuliganów „trzymających władzę” na przykład postanowi ich okraść czy zażądać „dobrowolnej” składki na oprawę meczową. Holendrzy przeszli długą drogę w przemianie mentalności kibicowskiej. „Ultrasi” mogą mieć zdystansowany stosunek do innych kibiców, ale doskonale zdają sobie sprawę, że wszyscy są kibicami jednej drużyny.

To, co zwróciło naszą uwagę, to dziesiątki kibiców, którzy stali na wiaduktach przecinających autostradę prowadzącą do Rotterdamu. Machali flagami, szalikami na widok autobusów. Sukcesy klubu z niezbyt dużej przecież miejscowości (około 150 tysięcy mieszkańców) silnie scementowały lokalną społeczność. Ludzie spontanicznie stali na wiaduktach nawet kilkadziesiąt kilometrów od miasta. Co warte podkreślenia – niektórzy z nich stali również w nocy, gdy po północy autobusy wracały do domów. Okazuje się, że klub może być cementem lokalnej tożsamości. Rzecz niezwykle ciekawa w czasach coraz bardziej zindywidualizowanego społeczeństwa. Kto wie, być może zakładanie koszulki z logo klubu staje się dla wielu mieszkańców ponowoczesnego świata substytutem więzi społecznych.

Służby czujnie, choć nienachalne

Przez całą podróż autokary nie były eskortowane przez oznaczone pojazdy policyjne (może przez policję incognito – znamy także plotki o policjantach podróżujących w autobusach w przebraniu kibiców). Dopiero trzydzieści kilometrów przed Rotterdamem zatrzymujemy się na stacji benzynowej. Służby porządkowe „łapią” po 20 autokarów, by dokładnie znać tempo i ilość nadjeżdżających pojazdów. Zapewne służby przy stadionie muszą mieć taką informację, by planować parkowanie.

Gdy dojeżdżamy pod stadion autobusy najpierw są zatrzymywane przed parkingiem. Do środka wchodzą stewardzi. I tu niespodzianka. Jeden z kibiców nakazuje usiąść na swoich miejscach i podporządkować się kontroli. Wszyscy kibice, pomimo bardzo wesołego nastroju, siadają jak jeden mąż. Steward wymienia vouchery nabyte przez klub na oryginalne, pucharowe bilety. Zapewne dzięki temu, organizatorzy mają jasność ilu dokładnie kibiców stawi się na mecz. Za chwilę podjeżdżamy na parking. Tam, jeden za drugim, autokary są ustawiane „gęsiego”. Dziesiątki autobusów wypełniają w idealnym porządku przestrzeń parkingu. Kibice wreszcie mogą wyjść i rozprostować kości. Ale gdzie podziali się kibice Ajaksu?

Okazało się, że wjechali do Rotterdamu inną drogą, a parking dla ich autokarów, a także wejście na stadion znajduje się po drugiej stronie. Wysoki mur zakończony kolczastym drutem wydaje się skutecznie odstręczać ewentualnych chętnych do bójek.

Co ciekawe, okolice parkingu i stadionu ochraniają nie tylko policjanci, ale także stewardzi, którzy są kibicami Twente. Mają na pomarańczowych koszulkach logo klubu. Poznajemy nawet jednego starszego pana, który pełnił tę samą rolę na meczu w Mediolanie z Interem w ramach rozgrywek Ligi Mistrzów. Policjanci korzystający ze wsparcia kibiców? Tak to wygląda, choć w Polsce wydaje się to niemal niemożliwe. Policja dla większości kibiców to największy wróg. W Holandii połączono siły i nikt nie uważa tego za demoralizujący „układ”, w którym chuliganka korzysta z przywilejów.

Kibice mają czas wolny

Najbardziej jednak zdumiewającym był fakt, że wysiadający z autokarów wcale nie byli zmuszani do natychmiastowego przemaszerowania na stadion, gdzie mogli być zamknięci w sektorze i poddani łatwej kontroli. Między parkingiem a stadionem odbywał się normalny ruch uliczny, wstrzymywany na czas przekraczania ulicy przez większą grupę kibiców. Kibice z Vak-P, ku naszemu zaskoczeniu, po prostu wsiedli do tramwaju łączącego stadion z resztą miasta i udali się na eksplorację centrum portowego miasta. Podążamy za nimi z dużą dozą niepewności – czy nie jadą w miasto szukać zwady? Wysiadamy w centrum i natychmiast nasza grupa rozchodzi się na dwie mniejsze grupki – tak, by nie wzbudzać niczyich podejrzeń, jak się dowiadujemy. Stajemy się po prostu pięcioosobową grupką mężczyzn, którzy niczym się nie wyróżniają. Wszystkie symbole związane z klubem zostały starannie zakryte. Wszyscy i tak trafiamy do pubu, w którym kibice Twente spotykają swoich starych znajomych – kibiców z zakazami stadionowymi, którzy o wejściu na finał mogą tylko pomarzyć. Jak widać, w odróżnieniu od Polski, w Holandii zakaz stadionowy to zakaz stadionowy. Działa na każdym meczu, nie tylko ligowym.

Ani w czasie podróży, ani w czasie wizyty w mieście nie dochodzi do żadnych ekscesów. Trudno dostrzec policjantów. Owszem, wokół stadionu jest ich sporo, ale im dalej od De Kuip, tym atmosfera kontroli szybko się przerzedza.

Elementy nieposłuszeństwa

Holendrzy poradzili sobie z kibicami zwaśnionych klubów w dziecinny sposób. Po prostu stworzyli między nimi dystans przestrzenny. Wpuszczają ich innym wejściem, kierują na przeciwległe sektory. Wszystko, co pozostaje obu grupom to pojedynek na śpiewy i oprawę wizualną. Kto głośniej zaintonuje pieśń wychwalającą swój klub, kto przygotował większy, estetycznie bardziej pociągający baner? Kibice Ajaxu i Twente mają sobie wiele do „powiedzenia”, czy raczej wykrzyczenia. Jedyną „przemocą” jaką mogą wobec siebie wzajemnie zastosować to „przemoc symboliczna”. To prawda, zdarzają się niewybredne epitety, które mogą być uznane za przekroczenie norm. W tym przypadku bardziej obyczajowych niż prawnych. Niemniej jednak, sytuacja, której doświadczyliśmy na finale Pucharu Polski w Bydgoszczy, gdzie kibice po prostu wbiegli na murawę, tutaj zdążyć się nie mogła. Z prozaicznych, technicznych powodów. Między murawą a kibicami znajdują się nie tylko banery reklamowe. Znajduje się również… prawdziwy „okop”, fosa o takiej szerokości, że jej przeskoczenie wydaje się właściwie niemożliwe.

Kibice oczywiście łamią przepisy – obie strony odpalają race świetlne. Jedna z nich trafia nawet na murawę, z której szybko wyrzuca ją bramkarz Ajaksu. Trzeba bowiem wiedzieć, że „ultrasi”, w odróżnieniu od „pikników” nie godzą się z przemianami, jakie przechodzi współczesny futbol i przy każdej okazji starają się to zamanifestować. Obie strony w przerwie meczu zawieszają transparent o takiej samej treści: „Stare, dobre czasy. Przeciw nowoczesnemu futbolowi”. Kibice obu klubów szczerze się nie lubią, ale łączy ich niechęć do przekształcania sportu w rozrywkę napędzającą wielki biznes. Pytanie tylko, ile znaczą ich protesty?

Bob Marley na koniec

Holenderskie władze skutecznie ostudziły zapały chuliganów. Nie zamykały stadionów, nie zabraniały tworzenia opraw meczowych (na co zdecydowano się w czasie jednego z meczów Wisły Kraków). Doskonale wiadomo, że mecze piłkarskie są dla kibiców. A kibice swoją przynależność do „plemienia” akcentują przede wszystkim symbolicznie – okrzykiem, śpiewem, czy transparentem. Symbole to nośniki tego, kim w świecie kibiców się jest. Zabranie kibicom takiej możliwości staje się złamaniem ich „plemiennej” tożsamości. Dlatego największą zdobyczą dla kibiców jest np. szalik innej drużyny. To rodzaj „skalpu, czy „świętej” chorągwi, o którą kibice nie raz stoczyli heroiczne boje. Boje niezrozumiałe przez tych, którym trudno przyjąć, że kibicowanie jest czymś więcej niż okazją do alkoholowej libacji i uczestnictwa w rozróbie.

W Holandii nie pomyślano w ogóle, żeby zabraniać kibicom wyrażania swojej klubowej przynależności. Postawiono na pragmatyzm. Użyto metod kontrolowania, które są „subtelne”, ale przy tym szalenie skuteczne. Policja nie grozi pałką, ale odpowiednio dozuje mechanizmy kontroli, które – połączone – przyniosły satysfakcjonujący wszystkich rezultat. Skuteczność tej kontroli osadza się również na tym, że kibice kontrolują się sami.

Uniemożliwiono kibicom wzajemną konfrontację, choć oczywiście nigdy nie da się jej całkowicie zapobiec. Stąd, nawet w Holandii zdarzają się „ustawki” i konfrontacje na mieście. Jak jednak wspominał nam jeden ze starszych kibicowskich „wyjadaczy”, „to już nie to samo, co było kiedyś”. Burdy i uliczne awantury to już raczej wspomnienie.

Mecz zakończył się sukcesem. Po pierwsze, w wymiarze organizacyjnym. Dla kibiców z Enschede również w sportowym wymiarze. To drugi Puchar Holandii w historii klubu.

Zanim odjechał ostatni autokar z fanami, minęła dobra godzina. Kibice byli ukontentowani wynikiem. Z małych, podróżnych lodówek wyjmowali piwa pozostawione na specjalną okazję. Rytmiczna, muzyczna musztra w rytmie intensywnego techno zastąpiona została większą dozą muzycznej różnorodności. Upojenie niezwykłą victorią dopada każdego – pomyśleliśmy. Ostatnie kilometry pokonywaliśmy przy bujających rytmach muzyki reggae w wykonaniu Boba Marleya. Autobus z „ultrasami” ponownie oddał się muzycznemu zaklęciu. Być może pozytywne wibracje, a być może bardziej cywilizowana, chuligańska mentalność sprawiła, że w Enschede nie zdemolowano wynajętego autokaru. Posprzątano śmieci, wymieniono pozdrowienia i każdy rozszedł się w swoją stronę. Ich drogi zejdą się ponownie, gdy w kolejny weekend zabrzmi rytm cyfrowego „bębna” przywołującego członków plemienia kibiców na kolejny rytuał.