Finał Pucharu Polski: Był ogień i dużo dymu. Został smród
źródło: własne | MK; autor: michał
Drugi rok z rzędu wielkie widowisko na trybunach i znacznie mniej akcji na boisku. Drugi raz niesamowite wyzwanie logistyczne i byłoby tak pięknie… ale nie jest.
Reklama
Małe déjà vu mieliśmy wczoraj w związku z finałem Pucharu Polski. Te same zespoły i prawie identyczne wyzwania logistyczne. Kibice Lecha znów najechali Warszawę koleją, a fani Legii znów maszerowali tłumnie spod swojego stadionu na PGE Narodowy.
Biorąc pod uwagę, że w każdej z grup było po 12 tysięcy kibiców, trzeba przyznać, że wszystko poszło bardzo sprawnie. Fakt, część kierowców w Warszawie mogła po południu zalać krew, a na dworcu w Poznaniu było małe zamieszanie z odjazdami sześciu pociągów, ale koniec końców i niebieska trybuna na północy, i biała na południu były pełne długo przed meczem.
Kosztowne widowisko
Na początek pochwalmy PZPN: byliśmy na pierwszym finale PP pomiędzy Zagłębiem a Zawiszą i organizacyjnie impreza poszła naprzód bardzo wyraźnie. Efektowny branding, murawa przygotowana bardzo dobrze, wg naszych informacji sprawna organizacja i na trybunach dla grup zorganizowanych, i na sektorach neutralnych. Nawet detale, jak konfetti w barwach zwycięzców – naprawdę super! Widać, że PZPN konsekwentnie zmierza do stworzenia wielkiego widowiska na skalę Europy.
Na wczorajszy mecz długo przygotowywali się też kibice po obu stronach. Już same kwoty zebrane na oprawy są zawrotne. Fani Legii 18 kwietnia mieli na koncie ponad 110 tysięcy złotych, kibice „Kolejorza” w dniu meczu dobili do 87 tysięcy. Tak jak PZPN nie szczędził wydatków, tak i kibice sporo wydali na widowisko.
Miało być pięknie
Po obu stronach stadionu przygotowano wspaniałe oprawy i mówimy to z uznaniem dla obu grup kibiców: ogrom pracy po stronie twórców i dużo determinacji, żeby stworzyć rozległe prezentacje na tysiące metrów kwadratowych. Śledziliśmy na bieżąco reakcje mediów społecznościowych po rozpoczęciu meczu i pierwszych oprawach. Potem nagłówki w mediach zagranicznych. Można je sprowadzić do jednego słowa: zachwyt.
Choreografie mogą, a wręcz powinny być istotnym elementem marki meczu finałowego. W trakcie wczorajszego pojedynku angielski Mirror dosłownie rozpływał się nad pokazami na trybunach. Nagłówki chwalące niesamowite sektorówki, kartoniady i właśnie race znaleźliśmy w mediach austriackich, holenderskich, brytyjskich, amerykańskich i indonezyjskich. A szukaliśmy może minutę! Co by nie mówić o tym meczu – gdyby nie kibice, nikt by o nim nie napisał. Piłkarsko nie byłoby zresztą o czym.
Ale wyszło jak zwykle
W Polsce na pierwszy plan wysunęły się jednak wydarzenia z drugiej połowy, gdy Legia strzeliła jedynego gola, a niektórym przyjezdnym z Poznania do głowy strzelił pomysł obrzucania racami boiska. Po czym wydawało im się to śmieszne (?) na tyle długo, że przerywali mecz raz za razem. Jedna z rac trafiła w nogę bramkarza Legii Arkadiusza Malarza, który na szczęście zachował zimną krew: ani nie krzyczał w kierunku sektora, ani nie udawał, że coś mu się stało, skupiał się na grze z racami za plecami.
I, jak lubimy pirotechnikę w rozsądnych granicach, tak oburzenie w kraju jest po prostu słuszne. Można odetchnąć z ulgą, że Malarzowi nic poważnego się nie stało, a sędzia zamiast przerwać mecz i dać Legii walkowera pozwolił, by wygrał sport, a nie głupota kilkudziesięciu imbecyli.
Kibice Lecha stracili zaufanie organizatorów, zaszkodzili swojemu klubowi (kary być może poznamy w czwartek) i zepsuli święto, jakim miał być ten finał. Oczywiście tylko niektórzy kibice, ale oberwie się tradycyjnie całej społeczności i klubowi. Pozostaje się cieszyć, że to był jedyny poważny incydent, a poza nim bezpieczeństwo nie było zagrożone ani na stadionie, ani poza nim.
Reklama