Komentarz: Stadion nie teatr, najwyższy czas to zrozumieć
źródło: własne | MK; autor: michał
Na łamach „Tygodnika Powszechnego” ukazał się ciekawy tekst nt. wydatków polskich miast, ale zawierający jawnie demagogiczny i przekłamany fragment – budujący opozycję między stadionami a teatrami. Rozmyślania autora niczemu nie służą, niestety.
Reklama
To był ważny element kampanii wyborczych przed Euro 2012: „nie chcemy stadionów, chcemy żłobków” – krzyczały zawiązujące się ruchy miejskie. W żądaniu żłobków niczego złego nie ma, są niezbędne i już.
Równie niezbędna była jednak infrastruktura sportowa, która w Polsce przez lata uniemożliwiała oglądanie zawodów w godnych warunkach. A czasami oglądanie w ogóle, bo co to za oglądanie, gdy trybuna ma wysokość 3-4 metrów, a przed nią stoi 3-metrowy płot z grubej stali? W niektórych miastach tak jest do dziś, w innych się poprawiło. Pamiętam czasy, gdy polskie kluby rozważały grę w pucharach na Słowacji (bodaj 2009), bo u nas nie było gdzie. Teraz Słowacy prowadzą inwestycje, by gonić Polskę. To chyba dobrze? Nie, zawsze coś komuś musi nie pasować.
Tym razem na front wyszedł Piotr Kozanecki z Onetu, który na łamach „Tygodnika Powszechnego” postanowił postawić tyle odważną, co idiotyczną tezę, że polskim sportem narodowym są teatr i muzyka.
Liczby w służbie założonej tezy
Oto bowiem znalazł – choć tylko dzięki twórczemu zestawieniu faktów – dowody, że więcej ludzi chodzi do teatru niż na mecze Ekstraklasy. Sam pomysł porównania jest niedorzeczny: jak wszystkie teatry, opery i filharmonie mamy zestawiać z jedną ligą zawodową i czemu to ma właściwie służyć? Otóż temu, żeby pokazać, jak niedoinwestowane są teatry, a przeinwestowany zawodowy sport w stosunku do zapotrzebowania.
Nie udało się autorowi pokazać, że futbol jest mniej popularny od sztuki wyższej, dlatego sięgnął po wybrane pod tezę przykłady. W Bielsku-Białej na mecze Podbeskidzia chodzi mniej więcej tylu ludzi, co do teatru (po 100 tys. rocznie). W Szczecinie o połowę więcej odwiedza filharmonię niż stadion Pogoni (150 do 100 tys.).
Nie będę zagłębiał się w liczby, skoro już sam sposób ujmowania widowni jest błędny (choć używa się go i dla liczenia widowni w teatrach, i na stadionach). Mówimy bowiem nie o liczbie ludzi, lecz sprzedanych biletów. W rzeczywistości mówimy o widzach, którzy wielokrotnie pojawiają się w wybranych obiektach.
Wypadałoby więc sprawdzić, jaka część populacji korzysta ze stadionu, a jaka z teatru. Niestety, nie znajdziemy precyzyjnych statystyk, ponieważ badania dla poszczególnych miast o konkretnych obiektów nie są prowadzone. Badania ogólnopolskie (np. raport Aktywności i doświadczenia Polaków w 2017 roku) wskazują, że imprezy sportowe w ciągu roku „zalicza” ok. 41% z nas, podczas gdy do teatru chodzi 22%. Wiemy też, że mężczyźni znacznie częściej wybierają sport, kobiety z kolei imprezy kulturalne.
Dlatego selektywne wskazywanie na Bielsko-Białą (gdzie funkcjonuje budowany z trudem klub bez historii) czy Szczecina (mającego jedną z najlepszych filharmonii i jeden z najgorszych stadionów w Europie, w swoich kategoriach) jest bezcelowe i świadczy co najwyżej o intencjach autora.
Bo za dużo wydali
Tu dochodzimy do intencji: pokazanie, że samorządy zbyt wiele inwestują w infrastrukturę sportową, a za mało w kulturalną. Przecież najdroższe polskie stadiony pochłonęły po 600-900 mln zł, o Narodowym nawet nie wspominając. A filharmonie i teatry? Te najdroższe to wydatki rzędu 100-200 mln zł. I co nam to mówi?
Piotrowi Kozaneckiemu najwyraźniej niewiele, ponieważ przelicza wydatki wyłącznie w porównaniu do wykorzystanych biletow. Nie bierze pod uwagi tego, że to obiekty przystosowane do zupełnie innego wykorzystania. Teatr czy opera są mniejsze, ponieważ zbyt duży gmach obniżałby jakość odbioru widowiska. Są więc znacznie tańsze. Mniejsza skala wynika również z tego, że tutaj widownię można zapełniać codziennie, podczas gdy na stadionie widzów gromadzi się najczęściej raz w tygodniu.
Niepotrzebny podział
Manipulowana widownia, nieadekwatne porównanie kosztów, a wszystko to... właściwie po co? Sądząc po sposobie promocji tekstu na facebooku wyłącznie po to, by oświecony odbiorca „Tygodnika Powszechnego” mógł z wyższością żachnąć się na inwestowanie w kiboli. Co zresztą wielu zrobiło, połechtanych, że są w grupie tych lepszych.
Cały, obszerny fragment tekstu poświęcony opozycji wysokiej i niskiej kultury nijak się jednak nie broni, nie pasuje nawet do stosunkowo wyważonej i przemyślanej reszty publikacji. Stadiony i teatry spełniają inne funkcje, gwarantują dostęp do innych dóbr kultury (najwyraźniej wg niektórych kultura fizyczna i kibicowska nie są godne, choćby naukowcy na świecie nie wiadomo co o ich wartości mówili) i najzwyczajniej nie stoją ze sobą w żadnej sprzeczności. Ba, mogą się doskonale uzupełniać.
Dla przykładu, bardziej masowe widowiska mieszczące się w definicji kultury wysokiej można z powodzeniem gościć na stadionie. Stadion Wrocław – jeden z tych potwornie drogich – w ciągu jednego wieczora zgromadził 25 tys. miłośników opery (podczas „Hiszpańskiej nocy z Carmen” w 2016). Wrocławska opera, choć zjawiskowa, musiałaby pracować non stop przez ponad dwa tygodnie, by tylu widzów obejrzało widowisko. Tyle że nie dałoby się tam zorganizować, bo scena jest za mała – nawet artyści by się nie zmieścili (było ich 500), o scenografii nie wspominając. Z kolei tego lata ten sam wrocławski stadion gościł zupełnie inne widowisko teatralne, w którym wykonawcy i widzowie przemieszczali się po obiekcie. I co? I super, bo chodzi o to, by każdy coś dla siebie znalazł. Naprawdę, można chodzić i na mecze, i do teatru.
Michał Karaś
Tekst wyraża subiektywną opinię autora i nie musi być zbieżny z poglądami redakcji/wydawcy. Jeśli chcesz na niego odpowiedzieć, wypowiedz się na facebooku lub prześlij odpowiedź na adres: [email protected].
Reklama