Warszawa: Egzamin z bezpieczeństwa na Łazienkowskiej oblali wszyscy
źródło: własne; autor: michał
Piątkowe derby pokazały, w jak kuriozalny sposób i klub, i policja, i sami kibice próbują dowieść swego. Czy doprowadzenie ludzi do utraty przytomności od ścisku pomaga zapewnić bezpieczeństwo? Czy widzów można spychać ze schodów pałkami i gazem łzawiącym tylko za to, że na nich stoją? I czy można odpowiadać na to tylko ślepą przemocą?
Reklama
Ten mecz miał być najważniejszym testem z bezpieczeństwa. Legia, mając nad sobą widmo zamknięcia jedynej trybuny wyprzedanej do ostatniego miejsca, chciała spotkanie z Polonią przełożyć. Bez zgody organizatora rozgrywek plan upadł. Zdecydowano się więc na zamknięcie sektora przyjezdnych i mimo abstrakcyjnego uzasadnienia (nie wpuszczamy Polonii, by nie prowokować kibiców Legii) „Wojskowi” dopięli swego – sektor był pusty.
Na potknięcie organizatora czekali policjanci z Komendy Stołecznej i Wojewoda Mazowiecki. Dlaczego? Nowy komendant do Warszawy awansował z Kielc, gdzie znany był z polityki nadgorliwości wobec kibiców (wliczając wyroki sądowe za zajęcie pustego krzesełka czy użycie wulgaryzmu). Nieoficjalnie dowiedzieliśmy się, że działania policji nie tylko w Warszawie, ale w całym kraju – m.in. zakazy opraw meczowych – to efekt odgórnego zarządzenia i wyścigu o jak najlepsze statystyki. Za to o postawie wojewodów wtórujących policji dowiedzieliśmy się już zupełnie oficjalnie, od rzeczniczki Wojewody Mazowieckiego Ivetty Biały. Jak mówiła w rozmowie ze Stadiony.net, podczas spotkania wszystkich wojewodów premier wydał polecenie walki ze stadionowym chuligaństwem i Mazowsze nie jest tu wyjątkiem.
Walczyć, ale jak?
Od początku sezonu Komenda Stołeczna domaga się zamknięcia całej trybuny północnej, czyli „Żylety”, na całą rundę. Otwarte pozostaje pytanie, czy to rozwiązuje jakikolwiek problem. Zdaniem większości komentatorów – nie. W tej sytuacji nawet dziennikarze na co dzień krytyczni wobec kibiców mówią niemal jednogłośnie – eliminować trzeba chuliganów, a nie wszystkich dopingujących, czym de facto jest zamknięcie trybuny i usunięcie 7 tys. osób na pół roku. To zdanie Mateusza Borka (Polsat), Tomasza Smokowskiego (Canal+), Janusza Basałaja (Orange Sport), Rafała Romaniuka („Przegląd Sportowy”) czy Michała Kołodziejczyka („Rzeczpospolita”).
Nie tylko ich opinia jest tu jednak istotna. Karanie wszystkich, gdy winnych jest garstka, to także strzał w stopę zdaniem specjalistów. Dr Clifford Stott z University of Liverpool, który bezpieczeństwem zgromadzeń zajmuje się na co dzień (doradzał m.in. Polsce przed Euro 2012), potwierdza. – Takie środki rzeczywiście stosują odpowiedzialność zbiorową i są karą również dla ludzi, którzy prawa nie złamali. Problem jest nawet większy, bo możemy tu mówić o przekroczeniu Europejskiej Konwencji Praw Człowieka, która chroni prawo do przemieszczania się, prawo do zgromadzeń czy wolność słowa
– mówił dr Stott w rozmowie ze Stadiony.net rok temu. Taki pogląd podziela również prof. Gunter A. Pilz., jeden z największych autorytetów w tej dziedzinie, od lat specjalizujący się w analizie niemieckich kibiców na Uniwersytecie Leibniza. Podobne opinie znajdziemy również w słynnym Raporcie Taylora, czyli tym, który odmienił oblicze zabezpieczenia meczów w Anglii.
Walczyć, ale z czym?
Warto więc spytać: skoro policjanci domagają się tak kontrowersyjnego kroku, jak zamknięcie części obiektu, to jaka jest podstawa do ich działań? I tu pojawia się problem, ponieważ we wniosku przesłanym do wojewody Jacka Kozłowskiego argumentacja jest bardzo wątpliwa.
Gdy przeciętny obywatel słyszy o walce z chuligaństwem, wyobraża sobie wyłapywanie zadymiarzy, którzy są realnym zagrożeniem dla zdrowia, a czasem nawet życia innych widzów. Błąd. W piśmie od zastępcy komendanta, inspektora Michała Domaradzkiego, w którym wnioskuje o zamknięcie trybuny, znajduje się tylko jeden (!) argument uzasadniony prawnie – użycie rac podczas meczów. Poza tym wskazywane są „zagrożenia”, które prawnej podstawy nie mają – urozmaicanie widowisk serpentynami, przygotowywanie opraw (jako zagrożenie samo w sobie poprzez utrudnienie identyfikacji), domniemanie, że w oprawach użyte są materiały łatwopalne czy wreszcie używanie słów wulgarnych, co równie dobrze można by zastosować do zamykania ulic, szkół i każdego miejsca pracy, na czele z tymi, gdzie pracuje się w dużym stresie – w tym, trochę uszczypliwie, komend policji.
W piśmie nie wskazano ani jednego przypadku przemocy czy wandalizmu, który uzasadniałby zamknięcie całej trybuny na pół roku. Wniosek jest jednak zgodny z duchem aktualnej polityki bezpieczeństwa i z przekonaniem, że na „Żylecie” siedzą po prostu przestępcy. – To nie są grzeczni chłopcy, którzy przychodzą na mecz śpiewać grzeczne piosenki
– przekonywała w rozmowie ze Stadiony.net rzecznik wojewody Ivetta Biały, zakładając najwyraźniej, że podzielamy ten pogląd.
Nawet jeśli nie są grzeczni, warto sprawdzić, czy wysuwa się przeciwko nim słuszne oskarżenia. Jednym z zagrożeń wskazanych przez policjantów jest blokowanie ciągów komunikacyjnych, czyli po prostu stanie na schodach. Ivetta Biały przekonywała nas, że udrożnienie schodów na sektorach nakazała straż pożarna, bowiem jest to kwestia związana z bezpieczeństwem budynku i ewakuacją. To jednak nieprawda – wnioskowała o to policja, a strażacy jedynie zgodzili się, że przejścia powinny być drożne. Rzecznik warszawskiej straży pożarnej nie udzielił nam dotąd odpowiedzi na pytanie, jaka jest podstawa takiej interpretacji przepisów. Ani na pytanie, czy kiedykolwiek z tytułu stania na schodach odnotowano w Warszawie problemy. Cóż, czekamy.
Chodzi bowiem o to, że schody na sektorach nie są tylko drogami ewakuacyjnymi i nie ma mowy, by były zawsze drożne. Stanie na nich nie niesie za sobą bezpośredniego zagrożenia dla widzów z zasady. Wystarczy powiedzieć, że na największej trybunie Europy – Sudtribune w Dortmundzie – w ogóle nie ma schodów i jedynie w womitoriach (wejściach na trybunę) nie wolno stać. Tak samo jest na większości europejskich „młynów”, gdzie drożne ma być przede wszystkim wejście na trybunę i nie ma mowy, by kibicom zakazywano stać na samych schodach. A co dopiero – bu uznawać to za łamanie prawa. Ponieważ w Polsce również nie można tego uznać za łamanie prawa, policjanci przymusili Legię, by zakazała tego w swoim regulaminie stadionowym. Łamanie regulaminu jest bowiem karalne.
Legia między młotem a kowadłem
W sytuacji, w której władze naciskają, a kibice nie chcą się podporządkować, w najtrudniejszym położeniu znajduje się Legia. Jeśli klub podporządkuje się żądaniom policji, na pewno wejdzie w konflikt z kibicami. Jeśli stanie w obronie kibiców, na pewno spotkają go srogie sankcje ze strony władz – zamknięcie trybuny północnej to co najmniej ćwierć miliona strat co mecz. Nieważne, czy kara byłaby zasadna, na pewno byłaby dotkliwa.
W ostatnich tygodniach klub podejmował szereg wysiłków, by załagodzić sytuację i doprowadzić do rozsądnego zakończenia napiętej sytuacji. Próby spełzły jednak na niczym. Spotkania z kibicami nie przyniosły oczekiwanego rezultatu, bo ci „Żyletę” traktują jako swój ostatni bastion i nie chcą się zgodzić na, ich zdaniem bezzasadną, ingerencję policji w ich przestrzeń. Na trójstronne spotkanie Legii z wojewodą Kozłowskim i policjantami kibice w ogóle nie przyszli, bowiem SKLW z sarkazmem uznało, że klub na pewno zatroszczy się o swoich „klientów”.
W obliczu braku współpracy ze strony kibiców Legia podjęła szereg działań, by „udobruchać” władze. Zmieniono regulamin stadionu na taki, którego sam klub nie chciał (uwzględniający zakaz stania na schodach), zapowiedziano ściganie bandytów (choć w tym Legia i tak przoduje w Polsce), prezes Zygo zaoferował nawet prowadzenie na Stadionie Wojska Polskiego rozpraw odmiejscowionych.
Bez rezultatu. Ani kibice, ani policjanci nie mają zamiaru odpuścić i napięcie sięgnęło zenitu (miejmy nadzieję, że gorzej już nie będzie) w miniony piątek, w meczu z Polonią Warszawa.
W tej sytuacji również SKLW, Stowarzyszenie Kibiców Legii, jest w trudnym położeniu. Podobnie jak klub, mają świadomość, że nie dadzą rady pogodzić interesów policji i kibiców. Dziś w „Przeglądzie Sportowym” wspominają, że do zamieszek i tak musiało dojść, bo domagała się ich policja. Oczywiście nie wprost, ale kiedy klub ostrzegał, że spychanie ludzi ze schodów przemocą doprowadzi do przemocy w odpowiedzi (co jest reakcją oczywistą), policjanci wciąż żądali wprowadzenia ochrony, a wojewoda twierdził, że nie można pobłażać nikomu.
Priorytetem bezpieczeństwo czy udowodnienie swoich racji?
Podczas trójstronnego spotkania wszyscy zapewniali, że ich celem jest zaprowadzenie bezpieczeństwa. I Legia, i policjanci, i wojewoda. Problem tylko w tym, że wszyscy oni zawiedli właśnie w piątek i swoimi czynami zaprzeczyli deklaracjom.
W piątek doszło do scen prawie tragicznych, bo oglądając wydarzenia przed i na stadionie można zaryzykować stwierdzenie, że życie ludzi było zagrożone. By sprostać wymaganiom policji, klub zaostrzył kontrolę na bramkach od strony północnej. W efekcie nawet przyjście na półtorej godziny przed meczem owocowało staniem w kolejce przez godzinę! Gdy mecz się zaczynał, co piąty widz z „Żylety” stał jeszcze w tłumie pod kołowrotami. Część ludzi zamiast śpiewać "Sen o Warszawie" krzyczała "wpuśćcie kibiców".
Warto przy tym wspomnieć, że żadne służby nie zadbały o to, by w tłumie oczekujących z powodu szczegółowych kontroli było bezpiecznie. Doszło do sytuacji, w której ludzie dosłownie mdleli od ścisku i musieli być wyciągani z tłumu i podawani na rękach dalej, gdzie ich cucono. Obok stali i przyglądali się bezczynnie policjanci, a podobne sceny prowadziły do śmierci ludzi pod bramami stadionów już nie raz. Takie wydarzenia zaledwie tydzień po ujawnieniu zaniedbań z Hillsborough powinny wywołać burzę, ale w mediach ogólnopolskich pojawiły się jedynie wzmianki o zadymie na samym stadionie. Nic o bezpieczeństwie widzów.
Dlaczego w ogóle doszło do zadymy? Kibice mimo apeli podczas meczu wciąż stali na schodach, dlatego klub wysłał uzbrojonych ochroniarzy, by siłą usunęli ludzi na sektory. Czyli Legia posunęła się do kroku, który - jak sama wcześniej ostrzegała - musiał doprowadzić do zamieszek. Ochroniarze, używając gazu łzawiącego, próbowali wprowadzić zalecenie w życie. Spotkali się z reakcją defensywną i przemocą zostali usunięci poza „Żyletę”. Cała sytuacja i przemoc z obu stron były godne pożałowania tym bardziej, że w walce z ochroną ludzie używali wyposażenia obiektu – toalet, stoisk cateringowych, krzesełek, a zdziesiątkowani ochroniarze musieli uciekać.
Typowo chuligańskie zachowanie, nawet jeśli uznać je za obronne, nie może być gloryfikowane. Ale chyba jest. Grupa ultras Nieznani Sprawcy tymi słowami odnosi się do wydarzeń z piątku: […] Choć nie popieramy wandalizmu samego w sobie tak w tym wypadku zachowanie fanatyków z Żylety uznajemy za w pełni zasadne i pragniemy jeszcze raz podziękować wszystkim, którzy stanęli w obronie trybuny i pozostałych ludzi na Żylecie. Trzymajcie się Bracia, bądźcie dzielni i pamiętajcie… do niczego się nie przyznawać!
Ostatnie zdanie jest znamienne, ponieważ podczas piątkowego meczu i po nim dochodziło do kolejnych zdarzeń, które mogą wywołać zdziwienie. Ludzie przychodzący z dziećmi na sektor rodzinny byli zatrzymywani w areszcie z powodu rzekomego łamania art. 54 ustawy o bezpieczeństwie imprez masowych. Dla przypomnienia, chodzi o niesłuchanie poleceń służb organizatora. Jak pisze serwis Legionisci.com, w sobotę odbyły się rozprawy, ale żadne wyroki nie zapadły, nie stawili się żadni świadkowie i sędzia odroczył sprawy do 17 grudnia. W większości przypadków sąd odmówił rozpatrywania spraw w trybie przyspieszonym, uznając to za niezasadne. Dodatkowo w kilku przypadkach zażądał zbadania zasadności zatrzymań. Kibice będą skarżyć bezprawne ich zdaniem traktowanie. Niektórzy ludzie z „Żylety” o świcie byli zatrzymywani w domach przez antyterrorystów. Nie, nie chodzi o chuliganów, którzy wyrywali wyposażenie obiektu i rzucali w ochronę - jak donosi serwis Legionisci.com. Chodzi znów o osoby, które potencjalnie nie wykonały polecenia porządkowego (np. nie zeszły ze schodów). W obliczu tak radykalnych działań za tak wątpliwe przewinienie możemy spodziewać się dalszej eskalacji powstałego konfliktu.
I wreszcie, by poruszyć prawdopodobnie ostatnie incydenty z piątku. Mimo kontroli tak szczegółowych, że ludzie tracili przytomność, kibicom udało się wnieść kilkanaście rac na sektor. Nie ma w tym nic niezwykłego, ponieważ praktyką na całym świecie jest, że niezależnie od szczegółowości kontroli, wśród tysięcy ludzi niektórym zawsze uda się coś wnieść - ten argument często podnoszą zwolennicy legalizacji rac. Kibice odpalili je, by uświetnić derby, w których klub zakazał im prezentacji oprawy meczowej na rzecz rzekomego bezpieczeństwa (przecież policja uznała, że już sama oprawa jest niebezpieczna, nawet bez rac).
Niestety, przy okazji derbów doszło też do podpalenia kilku krzesełek. Nie przez race, a przez fakt, że kilku chuliganów postanowiło spalić szaliki Polonii właśnie na krzesełkach, a te zaczęły płonąć. I to – niestety – ku uciesze sporej grupy na Żylecie, wznoszącej okrzyki, że „kur.y palą się”. Nie było zainteresowania ugaszeniem ognia, nie było ingerencji, gdy te barwy były podpalane.
Komentarz Stadiony.net: Nie zamierzamy bronić kibiców i cieszyć się, że odparli ochronę, bo w naszej opinii nie jest normalną reakcją, nawet w sytuacji zagrożenia (a ze scen na stadionie wynikało, że najbardziej "bronili się" ci, którzy atakowani nie byli), uciekanie się do rzucania w ludzi drzwiami albo grillem, nawet w słusznej sprawie. Przecież nie dalej jak 6 lat temu takie zachowanie doprowadziło do śmierci człowieka we Włoszech. Ale trudno pojąć nie tylko poziom agresji „broniących” – ten u „egzekwujących prawo” jest równie szokujący. W piątkowych walkach przegrał przede wszystkim zdrowy rozsądek. Obie strony były skłonne zagrażać zdrowiu i życiu tych drugich tylko po to, by walczyć o stanie lub niestanie na schodach. Oczywiście w szerszym kontekście walka toczyła się o zasady na Żylecie, ale doprowadzenie do zamieszek, gdy nie ma zagrożenia ludzi? Groteska.
Pytanie brzmi, co dalej. Chcielibyśmy wierzyć, że wobec ludzi odpowiedzialnych za sprowadzenie zagrożenia na innych zostaną wyciągnięte konsekwencje. Mamy tu na myśli nie tylko najbardziej agresywnych chuliganów, ale też klub i policję, bo oni byli świadkami, jak ludzie w tłumie pod stadionem dusili się i nic z tym nie zrobili. I oni też są bezpośrednio odpowiedzialni za decyzje, które doprowadziły do piątkowego kryzysu. Ale znając praktykę nie doczekamy się tego. Bo choć od 2009 roku teoretycznie prawo sankcjonuje także nieprawidłowe działanie podmiotów odpowiedzialnych za bezpieczeństwo i organizację meczów, to w praktyce martwe są te zapisy, które są władzom nie na rękę, a dba się o egzekucję tylko tych, które poprawiają statystyki. Nie bezpieczeństwo.
Reklama