Komentarz: Wrocławskie Eldorado, przynajmniej na papierze

źródło: własne; autor: michał

Jedno z najbardziej nieporadnych miast Euro 2012 wciąż zarzeka się, że jest świetnie. Zarobimy na stadionie, ale pod warunkiem, że miasto będzie spłacać kredyt i dokładać do imprez. Czyli nie zarobimy. Za to dobrze wypadniemy. A w ogóle to Śląsk będzie polską Barceloną. Może. Kiedyś. A właściwie to nie.

Reklama

Fakty są następujące: wrocławski stadion Euro 2012 ma skandaliczne, ponad roczne opóźnienie i wątpliwe, żeby udało się zakończyć prace przed przejęciem go przez UEFA. Czyli, gdyby Polska obchodziła zachodnie media częściej niż od wielkiego dzwonu, byłoby pośmiewisko. Bo cała Europa śmiała się z Greków, którzy poprawki na Olimpiadę w Atenach robili tuż przed przyjazdem turystów, a Wrocław powtarza właśnie taki scenariusz. I to w wariancie optymistycznym, bo od początku roku opóźnienia ciągle rosną. Jakby tego było mało, to grający na nowym stadionie Śląsk przestał przyciągać na trybuny mieszkańców tak, jak wielu myślało, że przyciągać będzie. Ci zainteresowani samym stadionem zaspokoili już swoje potrzeby, a teraz na mecze przychodzi po kilkanaście tysięcy widzów, z niewielkimi zwyżkami na lepszych rywali. I jakby jeszcze tego było mało, to Śląsk stoi w obliczu finansowej katastrofy, a przynajmniej takie scenariusze są serwowane opinii publicznej w związku z postawą Zygmunta Solorza. Trudno powiedzieć, że „jest dobrze”.

Stadion Miejski we Wrocławiu Fot: pano360.pl / Klub Kibica RP

Ale nie według spółki Wrocław 2012, reprezentowanej w wywiadzie z „Gazetą Wyborczą” przez członka zarządu, Roberta Pietryszyna. Zwrot inwestycji w stadion jest wieloletni i wszyscy wiedzieliśmy o tym od samego początku. […] We Wrocławiu mamy pomysł, w jaki sposób zarobić na stadionie, by nic nie dokładać do jego utrzymania. Jedyne koszty, jakich nie będziemy w całości w stanie ponosić, to spłata kredytu na jego budowę i odsetek od niego – mówił Pietryszyn. Czyli o zwrocie inwestycji mowy wcale nie ma, bo z dochodów stadionu nie da się spłacać ani kredytu, ani odsetek. A co do pokrycia bieżących kosztów, to „jest pomysł” jak zarabiać, żeby nie dokładać. Do niedawna wydawało mi się, że albo się zarabia, albo się dokłada. We Wrocławiu można robić jednak i to, i to. Pomysł zakłada, że zyski z organizacji dochodowych imprez zostaną przeznaczone na pokrycie kosztów innych imprez, tych przynoszących straty. Ale tę górkę chcielibyśmy przeznaczyć na pokrycie strat, wynikających choćby z organizacji koncertów – by podeprzeć się słowami rozmówcy „GW”. Czyli mamy plan jak zarobić i zarobione pieniądze wydać na to, co przyniesie nam straty. Czyli mamy plan, jak nie zarobić, ale może nie stracić.

Z rozmowy „GW” z Pietryszynem wychodzi na to, że poza meczami większość imprez będzie niedochodowa. W zeszłym roku do organizacji trzech z nich miasto dołożyło 1,4 mln zł, a w tym roku planuje się kolejne dokładanie. Poza meczem Polska-Brazylia, którego koszty będą niewielkie, a potencjalny zysk wręcz przeciwnie. I co się z tym zyskiem stanie? Zostanie wydany na koszty koncertu Prince’a. Bo przecież, zdaniem spółki Wrocław 2012, w Polsce jest bardzo trudno zarobić na koncercie organizowanym na stadionie. A mimo to będą je uparcie organizować właśnie tam, by przynosiły straty. Tak mamy to rozumieć?

Zapytany, czy miasto w związku z tym zakłada regularne dokładanie, Pietryszyn się wzbrania: Dołożyć? Niekoniecznie, ale na takich imprezach można wyjść na zero lub co najwyżej na niewielki plus. Ale mówi to tylko po to, by chwilę później dodać: Pytanie, czy my jesteśmy również gotowi na dokładanie do takich imprez. Jeśli chcemy dużych wydarzeń na stadionie, to innego wyjścia nie mamy. Tak budują swój wizerunek wielkie metropolie na świecie. Czyli zakładamy, że zarobimy choć troszkę, ale właściwie nie mamy innego wyjścia niż dokładać do imprez.

Co gorsza, mecze Śląska na chwilę obecną też nie poprawiają budżetu. Nasza umowa ze Śląskiem jest skonstruowana tak, że przy średnim rocznym obłożeniu na poziomie 80 proc. jesteśmy w stanie zarobić rocznie na czysto nawet kilka milionów złotych. Ale jeśli średnio na stadion przyjdzie tylko 15 tys. ludzi, to będziemy musieli do niego dołożyć rocznie ok. 2 mln zł. Gdyby ktoś nie był w temacie, średnia widownia na meczach Śląska w rundzie wiosennej to 17,9 tys. na mecz, czyli znacznie bliżej dokładania 2mln, niż cieszenia się wielkimi zyskami. Lub po prostu zyskami.

Stadion Miejski we Wrocławiu Fot: pano360.pl / Klub Kibica RP

Ale Wrocław 2012 ma już genialny pomysł, co trzeba zrobić, by stadion był dochodowy. Wystarczy, żeby przychodziło na niego średnio 42 tys. widzów. Nie żartuję, taką wizję snuje Robert Pietryszyn. To nic, że ŻADEN klub w Europie Środkowej, Wschodniej i Południowej nie ma takiej frekwencji, a liczby tego rzędu są udziałem tylko wielkich piłkarskich firm. Nawet zdobywcy Pucharu UEFA z Doniecka, którzy rozdają bilety za pół darmo, mają raptem 33,9 tys. na mecz. Nawet Fenerbahce czy Galatasaray, mające monstrualny rynek i większe stadiony, mają średnią na podobnym poziomie. Śląsk z wielomilionowym deficytem i bez żadnej – przy całej sympatii i szacunku dla Śląska! – marki w Europie ma zdaniem specjalistów Wrocław 2012 ot tak dogonić elitę najsilniejszego piłkarsko kontynentu? Może jakaś data - w 2020, 2050?

No i wreszcie dowiadujemy się, jak Śląsk to osiągnie. Otóż, przed najbliższym meczem wyemitowany zostanie film dokumentujący historię klubu. Ta-da! To takie proste. To ma szansę się udać, bo przecież nie każdy musi się interesować piłką, ale kino jest dość powszechnie lubiane – zapewnia Pietryszyn. Zapominając, że kino w postaci krótkiego dokumentu puszczonego na 45 minut przed meczem nie do końca może być porównywane z wielkim przemysłem filmowym.

Na dziś mamy więc niedochodowe mecze i niedochodowe koncerty na niedokończonym stadionie. Co więc jest dochodowe? No, na przykład loże biznesowe. Te same, które podczas zeszłorocznej licytacji sprzedano w komplecie parę godzin. Wielki sukces, szkoda, że tylko wizerunkowy. Bo prawda jest taka, że dziś zajęta jest niewiele ponad połowa lóż, z czego – dziwnym trafem – część zajmują firmy zarabiające na tym stadionie milionowe kwoty. Coca Cola, która ma wyłączność na napoje, Impel, sprzątający kubki po tych napojach, Supra Broker – broker stadionu. I tak dalej. A miejsc biznesowych poza lożami udało się sprzedać 500 z 1600. Niby lepiej niż na innych arenach, ale w tym wypadku lepiej nie znaczy „dobrze”.

Dalej, mamy powierzchnie biurowe. Biura świetnie schodzą i ciągle zgłaszają się do nas chętni, bo to miejsce przyciąga ze względu na świetną lokalizację - jest w bezpośrednim sąsiedztwie autostrady. I to jest właśnie nasza zdecydowana przewaga nad innymi miastami w Polsce – zapewnia Pietryszyn. Tyle że zaraz dodaje, że czynsze są nieduże i sugeruje, że to kwota o niewielkim znaczeniu, a w dodatku obecnie najemcy biur wcale czynszów nie płacą, bo stadion stracił pozwolenie na użytkowanie i korzystają z niego za darmo…

Cały ten komentarz do wywiadu nie ma uderzać we Wrocław ani w piłkarski Śląsk. Ale wypowiedzi Roberta Pietryszyna dla „Gazety Wyborczej” to jakby wywiady z dwoma Pietryszynami. Zdania zaczyna Pietryszyn-optymista, rysujący scenariusze z bajek o wielu pomysłach na biznes, o morzu możliwości, o perspektywie Wielkiego Śląska będącej w zasięgu ręki. Ale wypowiedzi kończy Pietryszyn-realista, który dodaje, trochę jakby drobnym druczkiem i w cieniu pięknych wizji, że to wszystko będzie cholernie trudne, jeśli w ogóle jest choć cień szansy na sukces.

Prawda jest bowiem taka, że nowy stadion jest dla Wrocławia ogromnym wyzwaniem, z którym miasto dotychczas nie umiało sobie poradzić wcale. Budowa jest prowadzona bez żadnego nadzoru i koszty wzrosły. Za to przez cukierkowe opowieści o wielkich możliwościach dziś Wrocław spotyka się z bolesnym zderzeniem z rzeczywistością. Spółka Wrocław 2012, która usiłuje przedłużyć swoje istnienie, udaje przed podatnikami, że wszystko jest w porządku. Nie jest. Jest bardzo daleko od „w porządku”. Stadion zapełnia się na progu rentowności, imprezy pozasportowe przynoszą straty, biura generują niewielki zysk, sponsora nie ma, serwerownie jeszcze długo nie przyniosą nic, kredyt musi spłacać miasto, bo operator nie ma z czego. Taka jest rzeczywistość i nie ma żadnych podstaw, by sądzić, że Śląsk stanie się „polską Barceloną”, jak sugeruje Robert Pietryszyn. Panie Robercie, wolne żarty. Chyba że chodzi o podobieństwo w liczbie wolnych miejsc na trybunach, bo na Camp Nou jest ich średnio 20-25 tysięcy, jak we Wrocławiu. Tylko pojemność ciut inna.

Tekst wyraża subiektywną opinię autora i nie musi być zbieżny z poglądami redakcji/wydawcy. Jeśli chcesz na niego odpowiedzieć, prześlij odpowiedź na adres: michal@stadiony.net.

Reklama