Komentarz: Czy podpalanie ludzi poprawia ich bezpieczeństwo? I dlaczego tak?
źródło: własne; autor: michał
Do wczoraj myślałem, że taki tytuł nie ma szans znaleźć się na Stadiony.net. W ogóle gdziekolwiek. Ale jedna z osób odpowiedzialnych za bezpieczeństwo wczorajszych derbów Dolnego Śląska ma osobliwe podejście do swoich obowiązków.
Reklama
Od lat przekonujemy, że race nie są niebezpieczne same w sobie i można nimi efektownie upiększać widowisko. To zresztą tyczy się też innych materiałów pirotechnicznych. Dopiero w połączeniu z głupimi ludźmi stają się zagrożeniem. Na szczęście większość osób odpalających pirotechnikę ma dość oleju w głowie, by nie zagrać bezpieczeństwu reszty świata, a i swoje ryzyko minimalizować.
Tyle wstępu, teraz spójrzmy na sytuację z wczorajszych derbów Śląsk Wrocław – Zagłębie Lubin. Mecz z piękną, naprawdę rzadkiej urody oprawą gospodarzy oraz z mniej urodziwą, ale też niezłą zawieruchą w sektorze gości. Dużo flag, głośny śpiew, sporo dymu i trochę ognia, czyli po staremu. Gdyby nie sytuacja, którą zobaczycie w lewym dolnym rogu ekranu na poniższym filmie:
W dużym skrócie: jeden z przyjezdnych wchodzi na płot, stoi na nim i odpala racę. W trakcie wchodzenia zostaje spryskany gazem przez ochroniarzy myślących, że chce przeskoczyć. Ale on nie przeskakuje, oni się wycofują. Wchodzi kordonem oddział zwarty, sytuacja jest opanowana. Sam zainteresowany nie szuka zwady, po prostu macha racą w ramach przyjętej choreografii.
Zachowanie można oceniać różnie, zasadniczo bardziej krytycznie niż entuzjastycznie, bo nie przyjął specjalnie bezpiecznej strategii, mógł spaść i zrobić sobie kuku. Naprawdę, zupełnie poważnie ryzykował swoim zdrowiem. Być może ten człowiek nie jest zbyt rozgarnięty, ale równie dobrze może być członkiem mensy, który szukał mocnych wrażeń, albo nastolatkiem, który za mocno uwierzył w YOLO.
Oczywiście złamał też prawo odpalając samą racę, ale Polska to jeden z naprawdę nielicznych krajów, gdzie odpalanie racy karane jest porównywalnie z prawdziwymi przestępstwami. Ponieważ jednak złamał prawo nie zagrażając nikomu poza samym sobą – jego sprawa. Tylko minister Sienkiewicz i podlegli mu wojewodowie opowiadają bajki, że to główny problem polskich stadionów. Nieoficjalnie nawet niektórzy policjanci mówią, że oni też woleliby się zająć prawdziwymi zagrożeniami, gdyby nie parcie z góry. Ale wracamy do akcji – raca płonie.
W odpowiedzi na nieustające „zagrożenie” dziarski ochroniarz z oddziału zwartego doznaje epifanii i postanawia podbiec do sprawcy przestępstwa. Balansującego na wysokim płocie mężczyznę polewa łatwopalnym płynem, przez co kibic dostaje po ciele solidnym płomieniem. Nie spada, na szczęście. Zbiega poparzony (pewnie nieznacznie - miał kapturo-kominiarkę i okulary), raca spada pod trybunę, a ochroniarz staje w poczuciu dobrze wypełnionego obowiązku. Mecz jest bezpieczny, a przestępca nie zagraża już swojemu zdrowiu, choć trzeba było go podpalić, by w końcu przestał. Akcja się urywa, coś w rodzaju kurtyny.
W tym momencie wielu powie, nie bez racji, że „po jaką cholerę właził i odpalał piro?!”. Nie bez racji, bo faktycznie trudno ustalić po jaką cholerę – prawdopodobnie nie wygłaszał w trakcie żadnego manifestu na ten temat ani nie zostawił wyjaśnień na piśmie (chyba że spłonęło). Zrobił to i tyle. Złamał prawo i ryzykował, tu nie ma dyskusji, sam na pewno był tego świadomy.
Ale skoro już pytamy, to trzeba też zadać pytanie, jaki cel miało działanie ochroniarza? Nawet gdyby sprawca przekroczenia przepisów nie miał racy, to po co atakować kogoś, kto nie ma na celu przejścia przez płot (dowodzi tego stojąc w miejscu przez minutę), a naprawdę balansuje na dużej wysokości? A tym bardziej, jakim idiotą trzeba być, żeby pryskać łatwopalną substancją w otwarty płomień?! Oczywiście nie każdy z gazów obezwładniających jest łatwopalny, ale skoro nie uznajemy kibica z góry za mało rozgarniętego, to chyba możemy też wymagać od ochroniarza umiejętności przeczytania oznaczeń na butli? Spójrzcie, jak wyglądał kibic po "błyskotliwej" akcji.
Tu pauza i wspomnienie. W 2009 roku prowadziłem wywiad z posłem Grzegorzem Dolniakiem, później niestety jedną z ofiar katastrofy smoleńskiej. Zapewniał, że opracowywana wówczas ustawa o bezpieczeństwie imprez masowych ma za zadanie patrzeć na ręce również ochroniarzom i policji. Że jeśli nie będą należycie się wywiązywać z obowiązków, to będzie można ich łatwo zidentyfikować – przecież ustawa nakłada na nich obowiązek posiadania danych identyfikacyjnych zawsze na wierzchu.
W tym momencie wielu kibiców ogarnie pewnie pusty śmiech, bo powszechnie wiadomo, że ochroniarz bardzo rzadko jest możliwy do zidentyfikowania. Co prawda brak identyfikatora jest dokładnie takim samym złamaniem przepisów ustawy jak np. wchodzenie na płot i odpalanie racy, ale jakoś władzom to nigdy nie przeszkadzało. Z jednej strony można przymykanie oka zrozumieć – nikt nie chce wystawiać swoich danych osobowych do wglądu chuliganom, którzy mogą szukać rozliczeń po meczu. Z drugiej, bywalcy meczów wiedzą doskonale, że czasem ochrona korzysta z anonimowości nie gorzej niż bandyci, przekraczając przepisy w skrajnie jaskrawy sposób.
Teraz przed dolnośląską policją prawdziwy test: czy wszyscy sprawcy zagrożenia na stadionach są traktowani z równą surowością, czy ochroniarz podpalający kibica jest w porządku tylko z racji bycia ochroniarzem? Trzymam kciuki za wybór właściwej opcji, ale doświadczenie podpowiada zupełnie co innego…
Michał Karaś
Tekst wyraża subiektywną opinię autora i nie musi być zbieżny z poglądami redakcji/wydawcy. Jeśli chcesz na niego odpowiedzieć, prześlij odpowiedź na adres: [email protected].
Reklama