Katastrofa na Łużnikach, 20.10.1982

źródło: własne / ESPN / FollowFollow.com; autor: michał

Dzień po zdarzeniu moskiewskie media ledwie wspominały o chuligańskim incydencie na narodowym stadionie. Ten incydent okazał się być największą katastrofą rosyjskiego futbolu. Zginęło 66 osób, przynajmniej oficjalnie. Nieoficjalnie – mogło ich być ok. 350.

Reklama

Październik 1982 był zimny – na większości Stadionu Lenina, dziś znanego jako Łużniki, leżał śnieg. Leżał, bo nie było jeszcze zadaszenia (wzniesiono je w drugiej połowie lat 90.), a nie było też potrzeby użytkowania wszystkich trybun. Mecz z holenderskim HFC Haarlem nie przyciągnął tłumów. Na mogącym wtedy pomieścić ok. 100 000 widzów obiekcie zasiadło może 15 000 widzów. Decyzją władz zostały otwarte tylko sektory na wschodzie obiektu.

Chuligani i lód

Według oficjalnych doniesień do tragedii doszło w końcówce meczu, gdy Spartak strzelił gola na 2:0. Wielu widzów było wtedy na schodach do jedynego otwartego wyjścia. A ponieważ jedna klatka schodowa obsługiwała 15 000 osób, panował ogromny ścisk. W pewnym momencie doszło do osunięcia się części ludzi, którzy zgodnie z „efektem domino” popychali innych i jedni upadali na drugich. Nie mając drogi ucieczki ludzie byli zgniatani przez falę ciał.

Jak to się stało? Zaraz po zdarzeniu w prasie ukazały się krótkie wzmianki, że na stadionie „doszło do wypadku z powodu niestosowania się kibiców do zasad bezpieczeństwa”.Nie wszystkie media podały wtedy nawet informację o tym, że były ofiary. Pretekst do zrzucenia winy na kibiców dali oni sami. Spartak był w czasach komunistycznych klubem opozycyjnym, a jego kibice mieli opinię agresywnych – z milicjantami i reprezentującym milicję Dynamem (największym lokalnym rywalem) nawzajem uważali się za wielkich wrogów. Podczas gdy Dynamo i CSKA reprezentowały resorty siłowe, Spartak był „klubem ludu”, a lud bywał niepokorny.

Podczas meczu też dochodziło do spięć, choć głównie niewinnych – jak rzucanie śnieżkami. Ludzie podobno próbowali się rozgrzewać na różne sposoby – jedni biegali po stadionie, inni pili wódkę. Pracujący wtedy w ambasadzie Holandii Henk van Gelderen był obecny na meczu i potwierdził, że dochodziło nawet do bójek między kibicami a funkcjonariuszami.

Teoria dotycząca niezachowania reguł bezpieczeństwa przez widzów ma jednak słabe punkty. Po pierwsze, to nie kibice zdecydowali o otwarciu tylko jednej bramy, co biorąc pod uwagę liczebność widowni samo w sobie stanowiło poważne zagrożenie. - Myślę, że policjanci chcieli stworzyć „wąskie gardło” by móc wyłapać prowodyrów. Ale na górze doszło do paniki i nawet niektórzy funkcjonariusze byli wciągani przez spadający tłum – relacjonował van Gelderen, który w tym meczu pomagał organizacyjnie drużynie Haarlem.

Po drugie, pojawiały się doniesienia, że przyczyną tej ludzkiej lawiny były oblodzone klatki schodowe. Dość wspomnieć, że 11 lat wcześniej w Glasgow wystarczyło potknięcie jednej osoby na schodach, by przewróciło się kilkaset kolejnych. To może wskazywać, że mimo niewielkiego zainteresowania meczem organizacja była zbyt słaba. Po trzecie wreszcie, trudno zrzucać winę na chuliganów, gdy tłum jest tak ściśnięty, że mało kto może w ogóle ruszyć ręką czy nogą.

Teoria dwóch fal

To kolejne powiązanie z tragedią w Glasgow. Tam pierwotnie podawano, że kibice wychodzący ze stadionu Ibrox wrócili słysząc euforię po wyrównującym golu. Na koronie stadionu miały się według tej teorii zderzyć dwie fale – wychodzących i wbiegających z powrotem. Jednak śledztwo wykazało, że żadnych fal nie było – do katastrofy doszło 5 minut po meczu, a nie chwilę po strzeleniu gola.

Podobne wątpliwości pojawiły się w Moskwie, bo naciskane przez opinię publiczną władze podały właśnie gola strzelonego w końcówce jako przyczynę nagłego ruchu ludzi na schodach. Tyle że w Glasgow bramka zmieniała rezultat diametralnie, a w Moskwie tylko poprawiała bilans i tak wygranego już meczu. Tej teorii przeczą zresztą relacje świadków.

- To nieprawda, że kibice zawrócili – twierdził w reportażu ESPN Michaił Kuzenkow, który przeżył „lawinę”. - Ja leżałem już na ziemi zanim strzelili gola. Jakieś trzy minuty przed końcem chcieliśmy wyjść, ale po przejściu jakichś 10 metrów, tłum stał się strasznie zbity. Poruszenie ręką czy nogą było niemożliwe. Wylądowałem na ziemi z całą masą ludzi na mnie. Jakimś cudem podwinąłem łokcie pod siebie i choć straciłem przytomność, przeżyłem – relacjonował.

Nieznana skala

Początkowo nie podawano liczby ofiar, wspominając najwyżej, że takie były. Z niektórych relacji wynika, że władze bardzo się starały zatuszować sprawę. Wielu rodzinom podobno dano 40 minut na pożegnanie bliskich, których pochowano w masowej mogile. Wszyscy dostali zakaz mówienia o tym.

Oficjalnie ofiar było 66, wszystkie zebrano w jednej kostnicy. Był tam też Misza, syn majora KGB. Jurij Nowostrujew żegnał syna na miejscu, ale jednocześnie miał informacje o ofiarach w innych kostnicach Moskwy. Sceptycy podważający wersję władz przytaczają też argument o pochodzeniu. Okazuje się bowiem, że dziwnym zbiegiem okoliczności wszystkie ofiary były mieszkańcami Moskwy. Niby nic w tym dziwnego, ale Spartak jako najbardziej zasłużony klub w kraju od lat gromadził kibiców z całego Związku Radzieckiego. Co więcej, cytowany powyżej Michaił Kuzenkow twierdzi, że razem z nim na oddziale w szpitalu leżało 11 rannych. Tylko jeden z nich był z Moskwy.

Nieoficjalnie pojawiają się dane o nawet 340-350 ofiarach. Tak twierdzą m. in. dziennikarze „Sowieckiego Sportu”, największej w ówczesnych czasach gazety sportowej. Ta teoria ma znacznie więcej zwolenników od oficjalnej, choć nie brakuje głosów, że liczba jest mimo wszystko zawyżona. Ukrycie w krótkim czasie śmierci tak wielu osób byłoby według sceptyków zbyt trudne, nawet dla sowieckiego aparatu władzy.

Z drugiej strony zadziwiają starania władz, by stłumić pamięć o wydarzeniu. Tylko jeden z nagrobków „oficjalnych” ofiar w ogóle zawiera jakiekolwiek odniesienie do katastrofy. Wszystkie pogrzeby były obstawiane przez milicję, a groby przez lata obserwowane. W kolejnych latach nie rozgrywano też meczów na stadionie w październiku by uniemożliwić spontaniczne przejawy czci dla ofiar – to mogłoby pokazać skalę znacznie większą od oficjalnej. Dopiero w ostatnich latach kibice doczekali się pomnika upamiętniającego tragedię oraz „meczu pamięci” z Haarlem. Po 25 latach. Słowa „przepraszam” nie doczekali się wcale.

Reklama